Z życia akwarysty

    Akwarium w moim domu stało prawie od zawsze. Moja przygoda z akwarystyką zaczęła się w szkole podstawowej i z przerwą na studia trwa do dziś. Jednak niewiele brakło, a mogło być zupełnie inaczej. Jak? Posłuchajcie. 

Kiedy człowiek wchodzi w dorosłe życie (ślub), wiele spraw musi ułożyć sobie na nowo. Oczywiście tak było i w moim przypadku. Po wprowadzeniu się do mnie, małżonka zaproponowała małe przemeblowanie w mieszkaniu i tym sposobem zbiornik z rybami wylądował w pobliżu (konkretnie za wezgłowiem) naszego łoża małżeńskiego.

        W akwarium pływały w tym czasie między innymi piękne skalary, które wtedy były zdecydowanie moimi faworytami, jeśli chodzi obsadę zbiornika. A że nie są to wcale spokojne trusie, więc często dochodziło między nimi do utarczek i gonitw po całym zbiorniku, w celu ustalenia hierarchii w stadzie.

       Akwarium nie było wyposażone w tak powszechny dziś element każdego zestawu, jakim jest pokrywa z wbudowanymi w nią świetlówkami, lecz przykryte szybą nakrywową, ustawioną na plastikowych narożnikach. Na wierzchu położona była oprawa świetlna mojej własnej własnej konstrukcji (zbudowana z wykorzystaniem brytfanny, którą po wielu prośbach wydębiłem od mamy). Nic więc nie zwiastowało nieszczęścia, które nadeszło pewnej dusznej, letniej nocy. Spaliśmy sobie smacznie we dwoje w łóżku i nie słyszeliśmy nadchodzącej burzy. Ryby jednak wyczuły to pewnie od razu (zmiana ciśnienia) i zaczęły harcować w zbiorniku. Widocznie tak się przy tym rozochociły, że jedna z nich z całą mocą wyskoczyła w górę i to w taki sposób, że przez niewielką szparę pomiędzy szybami wypadła…. prosto na twarz mojej śpiącej żony. Ta, wyrwana nagle ze snu, z przeraźliwym krzykiem strząsnęła z siebie nieszczęsnego skalara, który spadł pomiędzy łóżko i ścianę, przy której stało.

         Krzyk obudził również i mnie. I jak myślicie – co zrobiłem najpierw? Moje zaspane jeszcze uszy od razu wyczuły szelest pod łóżkiem, więc nie zastanawiając się zanurkowałem pod spód i drżącymi rękami, po omacku próbowałem się namierzyć “delikwenta”. Kiedy mi się to udało, delikatnie wziąłem go w dłoń i przeniosłem do akwarium, oczyszczając go po drodze z kłaczków jakimi był cały oblepiony. Zadowolony z szybkiej i udanej akcji ratunkowej odwróciłem się, żeby wrócić w pielesze i….. napotkałem wzrok mojej “lepszej połowy”, nie wróżący nic dobrego.         Dopiero wtedy uzmysłowiłem sobie, że nie zważając na jej przerażenie (to średnia przyjemność być obudzonym w środku nocy przez nagle spadającą na twarz rybę) najpierw rzuciłem się ratować zwierzę, a nie uspokajać jej skołatane nerwy. Zacząłem podejrzewać straszne konsekwencje tego czynu (włącznie z eksmisją zbiornika), ale na szczęście sprawa rozeszła się po kościach i do dziś stanowi obiekt wspominek i śmiechu, bo faktycznie po latach jest się z czego śmiać. A skalar – bezwiedny sprawca zamieszania, bez szwanku i świadomości do czego mógł doprowadzić, żył jeszcze długo i pewno również “opowiadał” swoim towarzyszom o przygodzie jaka spotkała go pewnej letniej, upalnej nocy.